Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Od tragedii w Juliance mija 30 lat

Violetta Gradek
graf. Emil Kłosowski
graf. Emil Kłosowski
Wszędzie leżeli ranni, ludzie bez rąk i nóg. Słychać było tylko krzyki - mówi Elżbieta Koszyka. Koło jej domu przy stacji kolejowej w Juliance 30 lat temu doszło do katastrofy. Zderzyły się dwa pociągi.

Wszędzie leżeli ranni, ludzie bez rąk i nóg. Słychać było tylko krzyki - mówi Elżbieta Koszyka. Koło jej domu przy stacji kolejowej w Juliance 30 lat temu doszło do katastrofy.

Zderzyły się dwa pociągi.

Julianka to niewielka wieś w gminie Przyrów w powiecie częstochowskim, położona wśród lasów przy szlaku kolejowym. Choć od katastrofy, w której zderzyły się dwa pociągi, minęło 30 lat, mieszkańcy dobrze pamiętają tę tragedię. Była noc z 2 na 3 listopada 1976 roku. 30-letnia wówczas Elżbieta Koszyka, mieszkająca z mężem Henrykiem i dwójką kilkuletnich dzieci w budynku kolejowym za stacją w Juliance, dopiero co położyła się spać. Siedziała do późna i robiła na drutach. Nie spała zbyt długo, bo obudził ją hałas. - Słychać było okropne krzyki, pukanie do okna, wołanie o pomoc - wspomina. - Wyjrzałam przez okno, a tu słyszę, że wydarzył się wypadek. Pociąg na pociąg najechał. W domu był telefon kolejowy, to zaczęłam dzwonić na pogotowie. Na początku nikt mi nie chciał uwierzyć. Na stacji zapytali, kto zapłaci za telefon - dodaje.

Zamykaj przejazd!

41-letni wówczas Mikołaj Lamch był tamtej nocy dyżurnym ruchu na nastawni. - Pospieszne wtedy jechały. Przeleciał jeden pociąg relacji Lublin - Wrocław, następny stał na stacji i czekał na odjazd. Nagle nastawniczy mówi mi: "Nikuś, zamykaj przejazd, bo jakiś pierun tu jedzie!". Nie byłem w stanie nic zrobić, bo wiedziałem, że to już nic nie pomoże, że jest za mało czasu.

Upłynęła chwila - jak wspomina emerytowany kolejarz - i na nastawnię wpadł wojskowy w stopniu majora, który jechał ze studentami. - Zaczął wołać: "Panie dyżurny! Żądaj pogotowia, nawet helikoptera z opatrunkami. Jaka tu kupa, to nie ma pan pojęcia!" - wspomina jego słowa pan Mikołaj.

Maszyniści zasnęli

Jak doszło do tragedii? Jak się okazało, pociąg pospieszny Lublin - Wrocław minął Juliankę i wjechał na pobliskie wzniesienie. Obaj maszyniści spali. Młodszy, który prowadził lokomotywę, wyłączył nastawnik poboru prądu na zero. Pociąg nie miał mocy, żeby pokonać wzgórze. I samoczynnie stoczył się ze wzniesienia. Wrócił ze szlaku. Jechał z powrotem na stację w Juliance. I wpadł wprost na stojący tam pociąg relacji Kraków - Gdynia. Uderzył ostatnimi wagonami w lokomotywę tego składu. Jego maszynista i pomocnik zdążyli tuż przed zderzeniem wyskoczyć z lokomotywy. To ocaliło im życie. Uderzenie było tak silne, że ostatni wagon został zmiażdżony. - Dach z wagonu nakrył stojący na stacji elektrowóz - mówi Lamch.

Wszędzie ranni i zabici

Akcję ratunkową - jak opowiada Elżbieta Koszyka - rozpoczęli studenci Akademii Medycznej, którzy jechali pociągiem. Mieszkańcy budynku kolejowego, pod oknami którego doszło do katastrofy: Koszykowie oraz Jan i Danuta Kurasowie ruszyli na pomoc.

- Dawaliśmy, co kto miał: firanki, zasłonki, ręczniki, obrusy, prześcieradła. Targało się to na opatrunki, opaski uciskowe - mówi pani Elżbieta. - Potem pomagaliśmy nosić rannych. Co się wtedy działo, tego nie da się opisać. Wszędzie ranni i zabici. W wagonie leżeli połamani ludzie, bez rąk i nóg. Błagali, by ich dobić. Pamiętam, wołanie dzieci: "Mamo, mamo!", a potem zapanowała przeraźliwa cisza. Tylko krew płynęła po wagonie.

Na miejsce katastrofy przyjechały karetki z całego ówczesnego województwa częstochowskiego. Rannych opatrywano na miejscu i zawożono do pobliskich szpitali. - Chodziłam między tymi rannymi. Ktoś wołał o pomoc, o krople na serce. Trzydziestoletni chłopak prosił, by przynieść siekierę, żeby go dobić. Powiedziałam mu, że za chwilę do niego wrócę. Ale jak znów byłam przy nim, to już nie żył - mówi Elżbieta Koszyka.

Akcja ratunkowa trwała do rana. Bagaże podróżnych przeniesiono na stację. Kolejarze podstawili pociąg ratunkowy. Usuwanie skutków katastrofy trwało znacznie dłużej. Komisja wypadkowa zakończyła pracę po 24 godzinach. - Całą dobę byliśmy na miejscu. Żona naszykowała mi kanapki na drogę, ale przywiozłem je z powrotem. Nie mogłem nic przełknąć - mówi Anastazy Mazurek, członek komisji badającej przyczyny katastrofy. - W ciągu 40 lat pracy na kolei widziałem setki wypadków, ale ten był najgorszy - dodaje.

Nie mogli o tym mówić

Koszykowie z sąsiadami gotowali w wiaderkach herbatę dla zmarzniętych pasażerów. Całe rodziny do nich przychodziły. Ludzie dziękowali za pomoc. Po katastrofie dostali od podsekretarza stanu w ministerstwie komunikacji podziękowania za ofiarność oraz bezinteresowną pomoc w akcji ratowniczej. Jak wspominają, o katastrofie długo nie mogli mówić. Kilka lat po tragedii ludzie postawili kilkunastometrowy krzyż przy torach w miejscu, gdzie doszło do katastrofy. Mimo że były to jeszcze czasy komuny, udało się to dzięki staraniom ks. Jana Szczypiora, proboszcza parafii w pobliskiej Sygontce. Krzyż przeniesiono tu z placu kościelnego. Często palą się przy nim znicze.

Maszyniści zostali skazani

Maszynista i młodszy maszynista, którzy spowodowali katastrofę kolejową w Juliance w 1976 roku, zostali skazani przez Sąd Wojewódzki w Częstochowie na

11 lat więzienia, a dyspozytor lokomotywowni na 2 lata pozbawienia wolności. Po apelacji do Sądu Najwyższego zmniejszono maszynistom karę do 7 lat więzienia, a trzeciemu skazanemu wyrok zawieszono na 4 lata. Po rewizji nadzwyczajnej wniesionej przez prokuratora generalnego Sąd Najwyższy zmienił wyrok dla maszynistów na 9 lat pozbawienia wolności. Zmienił kwalifikację czynu z działania umyślnego na nieumyślne, bo sami sprawcy byli narażeni na bezpośrednie skutki katastrofy.

Zawiodło kilka osób
Marek Bednarczyk, były okręgowy inspektor bezpieczeństwa kolejowego

Byłem depozytariuszem aktu dochodzeniowego w sprawie katastrofy w Juliance w 1976 roku. Zaśnięcie obu maszynistów było główną przyczyną wypadku. Były też inne przyczyny. Młodszy maszynista był nietrzeźwy i prowadził pociąg bez nadzoru starszego. Nie mieli nadzoru z lokomotywowni w Dęblinie. Błędy ludzi były przyczyną tego wypadku. Tu zawiodło kilka osób: nie tylko dwaj maszyniści, ale i dwaj konduktorzy oraz kierownik pociągu. Mogli zareagować na cofanie pociągu, złapać za hamulec i zatrzymać pociąg.


Trzeba było ich ratować
Teresa Kmieć, emerytowana sanitariuszka z pogotowia ratunkowego w Dąbrowie Zielonej

Wrażenie było okropne. Ludzie leżeli porozrzucani. Słychać było tylko ich pisk i krzyk. Robiliśmy opatrunki, zakładaliśmy szyny, by usztywnić złamania. Ludzie byli połamani, okaleczeni. Słyszałam płacz i krzyki: "Ratujcie moje dziecko!", "Ratujcie moją mamę!" Wtedy nie było czasu zastanawiać się, przejmować, trzeba było ratować tych ludzi. Ale tego, co się tam widziało, nie da się zapomnieć.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na czestochowa.naszemiasto.pl Nasze Miasto