Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie ma niczego ważniejszego poza miłością. Rozmowa z Katarzyną Grocholą, pisarką

Robert Migdał
Robert Migdał
Katarzyna Grochola
Katarzyna Grochola fot. materiały prasowe Wydawnictwa Literackiego
Z Katarzyną Grocholą, pisarką, autorką powieści "Zjadacz czerni 8", rozmawia Robert Migdał

Muszę powiedzieć, że przez Panią pokłóciłem się ze znajomymi…

Niemożliwe.

Przez Pani książki.

Nie lubią mnie?

Lubią, ale uważają, że pisze Pani dla kobiet i to dziwne, że ja, facet, uwielbiam czytać Pani książki.

Nie odbiega pan od portretu mądrego mężczyzny, który kiedyś nakreślił znakomity psychoterapeuta i filozof Andrzej Wiśniewski, który powiedział: "Kaśka, mądrego faceta poznasz po tym, że będzie cię czytał…"

Ooo, no właśnie. Tak im będę mówił.

Andrzej powiedział, że dzięki moim książkom faceci mogą się nauczyć sposobu komunikowania się z partnerkami - to był chyba największy komplement, jaki usłyszałem. Powiedział, że ja nie piszę książek dla kobiet. Tak naprawdę to piszę książki dla mężczyzn.

Święta prawda. Inaczej patrzę na to, co robią kobiety: moja żona, córka, przyjaciółki, kiedy sobie panią poczytam.

Niezmiennie mnie cieszy, że są mężczyźni, którzy chcą zrozumieć kobiety. Uwielbiam pana…

Z wzajemnością. Najnowsza Pani powieść nosi tytuł "Zjadacz czerni 8". Gdy go przeczytałem, to zacząłem się zastanawiać: co tym razem Pani napisała: kryminał? Jakąś powieść S-F i statek kosmiczny się nazywa "zjadacz czerni 8"?

Bardzo chciałam, żeby to był taki tytuł, mimo, że mnie wszyscy bardzo przestrzegali, że czytelnik będzie myślał, że to jakiś thriller. Wiem, że książka, już napisana, a szczególnie wydana, przestaje być moją własnością. Dlatego, kiedy ta książka była jeszcze moja, to bardzo chciałam, żeby to był taki tytuł. Wydawnictwo się zgodziło, chociaż nie od razu. I nie ma nic wspólnego z kryminałem.

Nie możemy zepsuć przyjemności z czytania i nie zdradzimy, kim jest ów "zjadacz czerni 8".

To samo dobro…

To książka o miłości. I ta miłość ma różne oblicza. I miłość cudowna, i tragiczna, i miłość do zwierząt…

Moim zdaniem nie ma niczego ważniejszego poza miłością. I to miłością bardzo szeroko pojętą - do dzieci, do partnerów, do samotności, do własnej pracy, do świata, do czyszczenia lasów ze śmieci, do życia. Mówią mi: "o, ty tam piszesz o miłości, a jest tyle ważniejszych spraw, tematów..." A ja wtedy mówię: "Wymieńcie choć jedną, ważniejszą rzecz".

No nie ma.

A do miłości dochodzi seks, erotyka i parę innych bardzo pięknych rzeczy, które dzieją się tylko między dwojgiem ludzi.

Cudownie Pani przeplata te historie miłosne, układa te ludzkie puzzle w pewną całość. I zastanawiam się, czy miała Pani naszkicowany jakiś plan tej książki: ta opowieść będzie pierwsza, ta będzie wynikała z tej, czy też układała Pani sobie to wszystko na bieżąco i łączyła jedną historię z drugą dopiero w czasie pisania?

W "Zjadaczu czerni 8" pisałam poszczególne fragmenty osobno, a potem je łączyłam. Plan zrobiłam tylko do jednej książki i to była książka obyczajowa, która została nazwana kryminałem - "Zranić marionetkę". Bo tam musiało się to wszystko jakoś porozwiązywać i musiałem być przy tym bardzo uważna. A tutaj mi się to jakoś pokładało już w głowie, w całość, mimo tego, że książka składa się z fragmentów.

I kiedy przeczyta się całość, to wtedy widać te wszystkie powiązania, zależności, połączenia między bohaterami tych fragmentów, którzy jakoś próbują sobie radzić w miłości i z miłością. Mnie bardzo poruszył rozdział "Popołudnie" - idealna opowieść dla młodych ludzi, którzy są w pędzie, żeby się zatrzymali, zastanowili i pomyśleli o swoich samotnych rodzicach.

To jest monolog starej kobiety, która czeka. Stara kobieta, lekceważona przez wszystkich, wysiaduje i czeka na jakiś znak życia.

Zastanawiam się, skąd Pani bierze te opisywane historie bohaterów. Czy to wszystko, od "a" do "z", jest wymyślone, czy też czerpie Pani z otaczającego ją świata, z opowieści znajomych, przyjaciół?

Czasem mi wystarczy - jak do historii "Popołudnie" - nadłamana filiżanka: od niej wyszłam, a potem już mi się naplotło. Każdą opisywaną historię, każdego bohatera przepuszczam przez siebie. Nie ma takiej możliwości, żeby się autor oderwał od siebie samego: pisząc, muszę być starą kobietą, umierającą na raka mózgu dziewczyną, muszę być jej mężem, jej lekarzem, który popełnia lub nie popełnia błędu. Muszę być każdą z opisywanych osób, a jeżeli nie potrafię być kimś, to po prostu muszę zarzucić tę postać - inaczej mi nie wyjdzie.

A to prawda, że zapisuje Pani na karteczkach historyjki usłyszane: a to od sprzedawczyni w sklepie, a to od kelnera, a potem je znajduje w kieszeniach i wykorzystuje do snucia opowieści?

Tak i w "Zjadaczu czerni 8" jest parę takich zdarzeń. Usłyszałam na przykład od przyjaciela, i pozwolił mi użyć tej historii, że wyrzucał do śmietnika kwiaty, które kupował dla żony, bo się wstydził, że będzie miała nad nim władzę, wtedy, kiedy on jej pokaże, że mu na niej bardzo zależy. Myślę, że każdy z nas to robi na jakimś poziomie: ten symboliczny kwiat gdzieś wyrzuca, bo dużo łatwiej nam jest powiedzieć: "no, widzę, że nie czekałaś na mnie...", niż powiedzieć: "tęskniłem za tobą cały dzień".
W historii "48 godzin" jest też cała prawdziwa opowieść, która spotkała moich przyjaciół i którzy pozwolili mi, w swojej niezmierzonej łaskawości, użyć: o tym, że jechali drogą, i nagle znaleźli się gdzieś daleko, gdzie ich nie miało być, choć przed chwilę byli zupełnie gdzie indziej - mieli nawet na to kwity ze stacji benzynowej...

Ta książka pokazała mi, że nie jesteśmy samotnymi wyspami. Że jeden człowiek ma wielki wpływ na drugiego człowieka, nawet jeśli tego nie chce.

I nawet, jeśli tego nie wie. To z przypadków, ze spotkań, z małych rzeczy składa się nasze życie, tylko jesteśmy na tyle ograniczeni, że nie wiemy, jak wyglądają te całe, ułożone już puzzle. Jesteśmy wielkim, połączonym naczyniem - połączeni jesteśmy różnymi kanalikami, odpływami, ale tak, jak to jest w naczyniach połączonych: poziom wody wszędzie jest taki sam, tylko my tego nie widzimy. Takie same są nasze pragnienia, takie same są nasze oczekiwania: oczywiście jeden będzie chciał mieć maybacha, a drugiemu wystarczy dobry rower, ale w takim symbolicznym znaczeniu niewiele się od siebie różnimy, mimo, że tak pięknie się różnimy wszystkim.

Moim ulubionym rozdziałem jest wspomniane przez Panią"48 godzin". Wierzy Pani w cuda?

Tak, wierzę w cuda. I to nie chodzi o to, że ja w tej chwili wyjdę na środek mojej malutkiej działeczki i będę czekać na mannę z nieba, ale wierzę w sploty okoliczności, które pozwalają czegoś nam dokonać, jakoś działać, jakoś otworzyć się na nowe możliwości. Pamiętam historię sprzed 22 lat, o tym, jak budowałam dom i jak robotnicy powiedzieli mi, że nie zbudują mi dachu, bo nie ma światła i nie mają gwoździ 13 calowych. Przyniosłam im żarówkę - setkę - od sąsiadów, na długim kablu, to mnie wyśmiał góral i powiedział, że przy żarówce setce, to on może sobie butelkę otworzyć. Nie miałam samochodu, ale pomyślałam sobie, że to, co mogę załatwić, to są te gwoździe. I poszłam po te gwoździe, piechotą, 2,5 kilometra. Kupiłam je - były za ciężkie, wyłaziły mi przez worek foliowy, więc zdjęłam kurtkę, zapakowałam je w kurtkę. Był październik, zaczęło mżyć i nagle zatrzymał się przy mnie samochód. To była moja koleżanka, w piątym miesiącu ciąży, która trójkę swoich dzieci zostawiła w domu. I Dorotka powiedziała: "Kasiu, wsiadaj, podwiozę cię. Co ty tu robisz?". Powiedziałam: "Po gwoździe poszłam..." Na co ona: "To rzuć je z tyłu, tylko uważaj". Otworzyłam tylne drzwi i zobaczyłam... lampę stadionową, którą ona właśnie odwoziła do Grodziska. Wybłagałam pożyczkę tej lampy na dwa dni, bo mój domek miał 45 metrów kwadratowych, więc ten dach nie był za wielki. Górale, którzy mi budowali dach i którzy mówili do mnie per "pudelku", od tego momentu, kiedy pojawiłam się z gwoździami i z tą lampą stadionową - 15 000 watów - mówili do mnie tylko "proszę pani".

Piękna historia. Chciałbym zobaczyć ich miny…

Oj, były bardzo specyficzne (uśmiech). Dla mnie to, co się stało, to był cud. Ktoś załatwił to, żeby Dorotka akurat jechała tą drogą, z lampą, akurat w tym samym czasie, kiedy ja szłam tą szosą. Ja wiem, że cuda się zdarzają. To jest jakiś przypadek, jakby nasz Anioł Stróż sobie mówił: No, chwila moment, tego cudu nie można tak bezpośrednio załatwić, to trzeba jakoś tak podprowadzić, żeby miał w sobie coś z prawdopodobieństwa…"

Książkę zadedykowała Pani mężowi.

Bo on dla mnie nagrywał przez półtora roku płytę i pomyślałam, że nikt mi nie zrobił nigdy tak pięknego prezentu, więc ja mu dałam w prezencie książkę.

Wymieniliście się prezentami, bo płyta "Moje kochanie" Stanisława Bartosika, ukazała się w tym samym czasie, co "Zjadacz czerni 8".

Tak. Jest stara, umieszczona mniej więcej w latach 80-tych, a ja napisałam nawet na nią teksty.

To wasza taka wspólna płyta. Gdy czytam o Pani i mężu, to wydajecie się tak różni. Dopełniacie się w życiu?

Staramy się.

Czy macie jakąś receptę na udany związek?

Nie mamy recepty, ale mamy za sobą wiele lat doświadczeń. Ja ponad 60 lat, a on ponad 70. Jesteśmy bardzo dorosłymi ludźmi i wiemy, że można odpuścić, że to się bardziej opłaca. Że w związku nie chodzi o to, kto ma rację - rację można mieć w pracy, przy jakimś projekcie, przy operacji - a w związku jest albo "miłość", albo "kto ma rację".

Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto