Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bez braci spod Częstochowy nie byłoby rock'n'rolla?

Marcin Kostaszuk
Leonard Czyż (siedzi)  był polskim Żydem spod Częstochowy.
Leonard Czyż (siedzi) był polskim Żydem spod Częstochowy. Fot. archiuwm rodziny Chess
Wyzwolenie spod dyktatu rodziców, radiowców i moralistów - oto co dał światu amerykański rock'n'roll lat 50. Kto jednak wie, że obok Elvisa Presleya wielki wpływ na jego eksplozję mieli dwaj Polacy? - pisze Marcin Kostaszuk.

To tylko rock'n'roll... Ale ja to lubię - śpiewał Mick Jagger w 1974 roku, dając do zrozumienia, że presja, jaką wywierają na gwiazdach muzyki dziennikarze i publiczność, jest niewspółmierna do rzeczywistej wagi zjawiska, które te gwiazdy reprezentują. Jagger nie miałby takich problemów ze sławą (i górą pieniędzy) gdyby w latach 50. drogi nie przetarli mu Bill Haley, Buddy Holly czy Little Richard, ale też... grające szafy.

Polscy Czyże tłoczą płyty

Sam termin rock'n'roll ma już prawie 80 lat - pojawił się po raz pierwszy w utworze "My Man Rocks Me (With One Steady Roll)" piosenkarki Trixie Smith i był zakamuflowanym synonimem... aktu seksualnego. Z takimi korzeniami z rock'n'rolla nie mogło wyrosnąć nic dobrego, ale wojna na pewien czas oderwała generację ówczesnych nastolatków od "lubieżnej" muzyki. Podatny grunt pojawił się dopiero w latach 50. - mięso armatnie nie było już niezbędne, a młodzież - anachronicznie mówiąc - nadal musiała się wyszumieć.

Fundamentem nowej muzycznej religii była rewolucja technologiczna. Tłoczenie płyt przestało być wiedzą tajemną, i w Stanach Zjednoczonych rozmnożyły się, niewielkie zwykle, studia nagraniowe. Konkurencja między nimi była spora, toteż w imię zysku zaczęła się chwiać bariera rasowa, dyskwalifikująca z muzycznego obiegu czarnoskórych artystów. Ich domeną były piosenki, których muzycznym fundamentem okazało się brzmienie gitary akustycznej, wystarczającej za cały zespół. Tak w 1941 roku uwieczniono po raz pierwszy (na zlecenie biblioteki amerykańskiego Kongresu) nagrania McKinleya Morganfielda.

Tu na scenę wkraczają Polacy. Leonard i Filip Czyż wyjechali z rodzinnej Częstochowy do Ameryki w 1928 roku i po wojnie stali się znani jako właściciele chicagowskich klubów nocnych, a później także firmy płytowej Chess Records. Do nich właśnie trafił Morganfield, znany już wtedy jako Muddy Waters. Na przesłuchaniu przed Leonardem nie spodobał się, ale gdy bracia wybrali się na jego koncert, byli już pewni: to będzie żyła złota.

Dlaczego Waters okazał się tak ważny? Bo to za jego sprawą do dziś każda garażowa kapela wie, że w zespole musi być elektryczna gitara prowadząca (ewentualnie także rytmiczna), bas i perkusja. Formując swój zespół w takim kształcie Waters dał swoim utalentowanym muzycznie słuchaczom wędkę. Ci ruszyli na łów, w którym kluczowa okazała się niecierpliwość: przyspieszając typowy, rhythm'n'bluesowy standard otrzymano wymarzony przez amerykańskich nastolatków muzyczny destylat. Reszty dokonało prawo wielkich liczb: przedsiębiorczy Czyżowie, zauważyli, że płyty Watersa i innych afroamerykańskich muzyków (Willie Dixon, Chuck Berry) zaczęli kupować biali nastolatkowie. Nie tylko amerykańscy - gdy Chess Records zorganizowało wyprawę swych czarnych artystów do Wielkiej Brytanii, na widowni znaleźli się przyszli członkowie Beatlesów, Rolling Stonesów i The Animals.

Kto ma szafę, ten ma miliony

Na początku lat 50. brakowało już tylko idola, który wywołałby rewolucję. Do czasu, aż w sierpniu 1953 roku współpracujący z Czyżami Sam Philips wpuścił do swojego studia nagraniowego Sun Records białego, nieśmiałego chłopaka. 19-letni Elvis Aaron Presley chciał tylko nagrać piosenkę urodzinową dla mamy, ale nie wiedział, że Sam Philips miał swoją obsesję. Według jednego ze współpracowników, miał zwyczaj mawiać: "Gdybym tylko znalazł białego, który brzmiałby jak czarni i czuł muzykę jak czarni, zarobiłbym miliony dolarów". Ironia losu: w Elvisie Philips wymarzonego idola znalazł, ale milionów nie zarobił, bo zawiódł go biznesowy instynkt: wszystkie nagrania ze swego studia sprzedał fonograficznemu potentatowi za 40 tysięcy dolarów. W 1955 roku był to majątek, ale już kilka lat później nagrania warte były miliony.

Reszty dokonały grające szafy - wynalazek sięgający końca XIX wieku. Uwalniały one od konieczności posiadania własnego sprzętu do odtwarzania muzyki, a zarazem - w odróżnieniu od radia - dawały słuchaczom możliwość wyboru nagrania, oczywiście po uprzednim wrzuceniu drobnej monety. Nagrań do wyboru było wiele, ale konstruktorzy szaf (zwanych juke-boxami) zaopatrzyli je w liczniki, dzięki którym wiadomo było, jaka piosenka zarobiła dla właściciela szafy najwięcej. Niechodliwe płyty wypadały więc z jukeboxa szybko, hity zaś trwały w nich, dopóki klienci barów, restauracji i klubów nie przestawali za nie płacić. Ten sposób dystrybucji muzyki upowszechnił się w latach 40. tak bardzo, że trzy nakłady płyt wędrowały od razu do jukeboxów.

Grupa trzymająca szafy była więc w tamtych latach grupą trzymającą muzyczną władzę, co wspominał pierwszy menedżer Elvisa Bob Neal. - Presley miał nagrane piosenki i wiele szaf grających w całym kraju. Obraz Presleya łączył się z tłumem zbierających się wokół szaf dzieciaków - wspominał w wywiadzie udzielonym w 1973 roku.

Pionier królem

Co naprawdę działało na nastolatków? Po latach najodważniejsze, ale zapewne bliskie prawdzie (i sięgające do korzeni pojęcia) wytłumaczenie fenomenu rock'n'rolla zaproponował Robert Fripp, wielki muzyczny intelektualista, twórca King Crimson.

- Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak to się działo, że Jerry Lee Lewis grał z tak niesamowitą energią i siłą. Dopiero gdy dorosłem, zdałem sobie sprawę, że jego mózg znajdował się w jego kroczu. Elvis Presley? Czy muzyka natchnęła go wpadając gdzieś tam w małżowiny jego uszu? Nie, on także miał mózg w kroczu. Nie wiem co z Little Richardem, ale do tego klubu należał także Chuck Berry. Gdy miałem jedenaście lat i słuchałem tej muzyki, to coś w niej wyczuwałem. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, zanim zrozumiałem co to takiego - wspomina Fripp. Cóż, już w chwili premiery krytycy nie mieli wątpliwości, co kryje się na przykład za tytułem wielkiego przeboju Jerry Lee Lewisa "Great Balls Of Fire".

Elvisa przedstawia się dziś często nie tylko jako króla, ale też jako pioniera rock'n'rolla. To drugie określenie nie jest do końca usprawiedliwione, bo szaleństwo na punkcie Elvisa rozpoczęło się na dobre w 1956 roku. Jego sukces otworzył jednak drogę do sławy wielu innym wykonawcom: "Blue Suede Shoes" znamy z wykonania Elvisa, ale twórcą i pierwszym wykonawcą tego kultowego utworu był Carl Perkins, któremu dawano nawet większe szanse na masowy sukces. Jemu akurat przeszkodził pech: jadąc do telewizji Perkins miał straszliwą kraksę samochodową i na kilka miesięcy został uziemiony w szpitalu. Gdy wyszedł, tron króla rock rock'n'rolla był już zajęty.

Książąt było oczywiście wielu i zadziwiające, jak ponadczasowe okazały się ich ówczesne dzieła. Do dziś bawimy się przy imprezowych hitach Billa Haleya The Comets ("Shake, Rattle And Roll"), Little Richarda ("Tutti Fritti", "Long Tall Sally"), The Everly Brothers ("Wake Up Little Susie", "Keep On Knockin"), The Champs ("Tequilla") czy Richiego Valensa ("La Bamba").

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Bez braci spod Częstochowy nie byłoby rock'n'rolla? - Częstochowa Nasze Miasto

Wróć na czestochowa.naszemiasto.pl Nasze Miasto